środa, 20 lutego 2013

Wywiad z Paulem Watsonem


Czy jesteś gotów umrzeć za wieloryba? 

- Mamy w swoich szeregach Batmana, Jamesa Bonda i prezydenta Stanów Zjednoczonych. No i MacGyvera. Jak więc możemy przegrać? - pyta radykalny ekolog Paul Watson w rozmowie z INTERIA.PL


Kiedy wrócił pan ze swojej ostatniej misji i jak ona wyglądała? 
W zeszłym tygodniu wróciłem z Australii. Przebywaliśmy z misją w Antarktyce przez trzy miesiące - grudzień, styczeń i luty. Kampania ta obfitowała w dość dramatyczne wydarzenia. Ścigaliśmy kłusowników przez pięć i pół tygodnia; wreszcie japońska flota poczuła frustrację i wielorybnicy podjęli próbę załadowania zabitych zwierząt na statki. Doszło do trzech kolizji. Po prawie dwóch dniach walki wycofali się. 
W jaki sposób skłania pan wielorybników do złożenia broni? 
Podejmujemy bezpośrednie interwencje, żeby przeszkodzić im w ich operacjach. Nie mogą na przykład ładować zabitych zwierząt na statki, kiedy przebywamy w pobliżu. Przeszkadzamy kłusownikom w polowaniach i nie ustajemy w ściganiu ich. W zeszłym roku udało nam się uratować od śmierci pięćset wielorybów, tyle samo, ile dwa lata temu. Stracili to, co zarobili przez trzy lata. 


Ile wielorybów ginie rokrocznie od harpuna? 
Japońska flota wielorybnicza stawia sobie za cel upolowanie 935 wielorybów Minke i 50 finwali. Norwegowie stawiają sobie za cel upolowanie tysiąca wielorybów, chociaż nigdy nie udaje im się osiągnąć tego limitu. Co roku ginie też 1,5 tys. wielorybów na Wyspach Owczych, które są duńskim protektoratem. Staramy się także chronić delfiny. Każdego roku na japońskich plażach zabijanych jest około 22 tysiące delfinów. Wreszcie istnieje kwestia pirackiego wielorybnictwa. Piraci zabijają wieloryby, które trafiają następnie na japońskie targi rybne. Ale te fakty są zupełnie nieudokumentowane, chociaż piraci są aktywni na całym świecie. 


Jakich cech szuka pan w członkach swojej załogi? 
Najważniejsza jest dla mnie pasja i ludzie, którzy podchodzą do naszej misji z pasją. Wszystkie umiejętności świata nie są w stanie jej zastąpić. Jedną z rzeczy, którą ludzie zarzucali mi po obejrzeniu filmu "Wojny o wieloryby" było to, że moja załoga nie jest tak doświadczona, jak można by było się po niej spodziewać. Ale ja stawiam tę pasję wyżej niż doświadczenie, a tego nie mógłbym dostać od profesjonalnej, opłacanej załogi. 
Kiedy prowadzę rozmowy kwalifikacyjne z ochotnikami, pytam ich: "Czy jesteś gotów zaryzykować życie, żeby chronić wieloryby? Czy jesteś gotów umrzeć za wieloryba?" Jeśli mówią tak, odpowiadamy: "Witamy na pokładzie". Bo jeżeli ta osoba jest gotowa ponieść to ryzyko, wiemy, że możemy na nią liczyć. 
Powinienem w tym miejscu dodać, że ludzie pytają mnie, jak mogę oczekiwać od załogi, żeby umierała za wieloryby lub ryzykowała dla nich życiem. Odpowiadam wtedy, że daleko bardziej szlachetną rzeczą jest jest ryzykować życiem dla ochrony zagrożonych gatunków, niż dla ochrony szybu naftowego w Iraku. A jednak ludziom, którzy poświęcają się tej drugiej sprawie, nikt nie stawia zbyt wielu pytań. 


Czy mógłby pan opisać najbardziej niebezpieczną konfrontację na morzu w swojej karierze obrońcy morskich gatunków? Czy pańskie życie albo życie któregoś z członków załogi znalazło się wówczas w niebezpieczeństwie? Jak się ta przygoda skończyła? 
Niemal wszystkie nasze kampanie mają w sobie element zagrożenia. Doświadczyliśmy wielu kolizji. Strzelano do nas. Taranowano nasze statki. Przykłady można mnożyć. Ale podejmujemy wszelkie środki bezpieczeństwa, by mieć pewność, że nie wyrządzimy nikomu krzywdy, i nikomu jak dotąd krzywda się nie stała. Nasza statystyka jest tutaj bez skazy. Nigdy nikogo nie skrzywdziliśmy. My też nigdy poważnie nie ucierpieliśmy, ale ryzyko bez wątpienia istnieje. 
Ciężko jest więc wskazać jedną konkretną sytuację - prawdopodobnie najbardziej stresujący był incydent z 1981 roku, kiedy dopłynęliśmy do brzegów radzieckiej Syberii, by zdobyć dowody na istnienie nielegalnego wielorybnictwa. 
Jak sądzę, byliśmy pierwszymi ludźmi od czasów drugiej wojny światowej, którzy zaatakowali Rosję. Przez 45 minut chodziliśmy po plaży, fotografując i filmując wszystko, co wpadło nam w oko, i wtedy zaskoczyło nas dwóch radzieckich żołnierzy, przekonanych, że jesteśmy Rosjanami. 
Zbliżyli się do nas, a jeden z nich zapytał: "Co to jest?". Odpowiedziałem, że Zodiak. Uczyłem się rosyjskiego tylko przez cztery miesiące i wiedziałem, że za wiele mi to nie pomoże. Żołnierz odpowiedział: "To Merkury", i dodał: "Ameryka". Wiedziałem już, że mamy kłopoty. Odwróciłem się do niego plecami, by zepchnąć łódź na wodę, a on wycelował we mnie strzelbę. Zapytałem dwóch moich członków załogi, co robi żołnierz, a oni odpowiedzieli, że trzyma mnie na muszce. Odpowiedziałem: "W takim razie uśmiechajcie się pomachajcie mu". Tak też zrobili. Psychologiczna sztuczka polega tu na tym, że ciężko jest strzelić komuś w plecy, gdy ktoś macha i uśmiecha się do ciebie. Wprowadziłem żołnierza w konsternację, wskutek czego odłożył strzelbę i pobiegł do pobliskiego miasteczka. To była chyba najbardziej stresująca sytuacja. 

Czy kiedykolwiek miał pan do czynienia z piratami na otwartym morzu? 
No cóż, zazwyczaj to my jesteśmy powszechnie nazywani piratami. A jeśli chodzi o kwestię piractwa w Afryce, to trochę dziwna sprawa, bo ci tak zwani piraci to tak naprawdę biedni somalijscy rybacy, którzy stracili pracę w europejskich, japońskich i tajwańskich flotach rybackich. Wydaje mi się, że w pewien sposób starają się bronić... 
Ale to, co naprawdę mnie zdziwiło, to fakt, że Japonia wysyła w rejon somalijskich wybrzeży swój statek wojenny, by chronić swoje jednostki. A w ślad za tym statkiem wojennym podąża japońska flota rybacka, by łowić ryby na somalijskich wodach pod osłoną japońskiej marynarki. Rodzi się więc pytanie, kto jest tutaj prawdziwym piratem. Moim zdaniem są to te niewiarygodnie wielkie floty statków rybackich, które przeczesują całą planetę, zabierając wszędzie wszystko, co mogą. Sytuacja ta dotyczy też wód u wybrzeży afrykańskich państw. A trzeba pamiętać, że ich obywatele popadają w ubóstwo przez europejskich i japońskich rybaków, którzy kradną im ryby. To jest prawdziwe piractwo.

Ile dni w roku spędza pan na morzu? Jakim rocznym budżetem dysponuje pański statek "Pasterz Morski" i ile kampanii przeprowadził pan w swoim życiu? 
Pół roku spędzamy na morzu, a drugie pół na lądzie. Mamy trzy różne statki, ale nasza kampania na Galapagos trwa przez 365 dni w roku, dlatego każdego dnia zaangażowani są w nią dowódcy i ochotnicy. W zeszłym roku nasz budżet wyniósł około trzech milionów dolarów, co jest relatywnie małą kwotą dla międzynarodowej organizacji. Wystarcza nam ona dzięki temu, że jesteśmy organizacją ochotniczą. Od początku naszej działalności przeprowadziliśmy natomiast 276 kampanii. 


Pańskie metody walki z wielorybnikami są dość radykalne - używacie armatek wodnych, kulek z farbą i kwasu masłowego. Czy zdarza się wam ponosić prawne konsekwencje waszych akcji? 
Nie. Nie robimy niczego złego, i nie powiedziałbym nawet, że te metody są radykalne. Myślę, że jesteśmy konserwatywni. To zabijanie zagrożonych wyginięciem wielorybów w ich odwiecznym sanktuarium jest czymś radykalnym. Próby udaremnienia tych działań reprezentują postawę konserwatywną. Należy pamiętać, że nie postawiono nam żadnych zarzutów, bo nie naruszyliśmy żadnych przepisów prawnych. Ludzie nazywają nas ekoterrorystami. W porządku, ale przecież nie ma takiego przestępstwa jak ekoterroryzm. To tylko pusta nomenklatura. 
Do których krajów ma pan zakaz wstępu? 
Generalnie mogę podróżować wszędzie, ale nie zamierzam ryzykować wyprawy do Japonii. Nie mam oficjalnych zakazów zabraniających mi przebywania w jakimś kraju. W całej naszej historii nie tylko nigdy nikogo nie skrzywdziliśmy, ale też nigdy nie oskarżono nas o ciężkie przestępstwo. 
Przestrzegamy prawa, ale jesteśmy postrzegani jako ci, którzy je łamią, bo nie jesteśmy organizacją rządową. Tymczasem my respektujemy prawo, egzekwując je. 


W jaki sposób słynne nazwiska mogą pomóc ekologom? Czy mógłby pan zdradzić nazwiska celebrities, którzy w chwili obecnej aktywnie wspierają waszą działalność? 
W swoich szeregach mamy Richarda Deana Andersona, odtwórcę roli MacGyvera. Jest on obecnie jednym z dyrektorów naszej organizacji, podobnie jak aktorka Persia White. Wspomagają nas także Sean Penn, Pierce Brosnan i Rutger Hauer. Zawsze powtarzam, że mamy w swoich szeregach Christiana Bale'a, Pierce'a Brosnana i Martina Sheena - a zatem Batmana, Jamesa Bonda i prezydenta Stanów Zjednoczonych. No i MacGyvera. Jak więc możemy przegrać? Daje nam to przewagę i dużą wiarygodność, ponieważ ludzie słuchają celebrytów. 
Ale sławne osoby nie tylko nas wspierają; spośród nich rekrutowali się też członkowie naszej załogi. W jednej z kampanii brał udział aktor Aidan Quinn, podobnie zresztą jak Martin Sheen, Richard Dean Anderson i Pierce Brosnan. To istotna różnica: ci ludzie nie tylko sympatyzują z nami, są także uczestnikami naszych operacji. 


Od wielu lat fascynuje pana inteligencja wielorybów. Czy mógłby pan wyjaśnić, na czym polega wyjątkowość tych stworzeń? 
Tak naprawdę nie znamy pełnego zakresu inteligencji wielorybów, bo mierzymy inteligencję, stosując kryterium technologiczne. Jeśli plama protoplazmy wychodzi ze statku kosmicznego z laserową bronią w dłoniach, powiemy: o tak, to stworzenie musi być inteligentne, bo nieobca jest mu technologia. Ale jak zmierzyć inteligencję niemanipulacyjną u wielkich wielorybów? 
To, co wiemy na pewno, to że rozmiar mózgu stanowi istotną różnicę. Największy mózg na ziemi ma kaszalot. Jego objętość wynosi 9 tys. centymetrów sześciennych. Dla porównania, objętość mózgu ludzkiego to 1,3 tys. centymetrów sześciennych. Mózg walenia różni się od mózgów pozostałych ssaków, ponieważ ma cztery płaty. Wszystkie inne ssaki, od myszy po człowieka, mają trzy płaty, ale delfiny i wieloryby mają ich cztery. 
Ich możliwość komunikacji daleko przekracza wszystko, co jesteśmy w stanie pojąć. To inteligencja zupełnie innego rodzaju. Nie dostrzegam żadnej różnicy pomiędzy zabijaniem wielorybów, a - powiedzmy - zabijaniem inteligentnych form życia na nowo odkrytej planecie. Uważam to po prostu za barbarzyństwo, dla którego nie ma miejsca w XXI stuleciu. Nigdy nie pozwolilibyśmy, aby to, co dzieje się na wodach oceanów, miało miejsce w rzeźniach na stałym lądzie. 
W tym roku, na potrzeby serialu dokumentalnego "Wojny o wieloryby", sfilmowaliśmy śmierć wieloryba i zmierzyliśmy czas, w którym umierał. Od momentu, w którym harpun wbił się w ciało zwierzęcia do chwili jego śmierci upłynęło 25 minut. Przez cały ten czas wieloryb krzyczał i kręcił młynki, a dookoła było pełno krwi. Gdyby taka rzecz zdarzyła się w jakiejkolwiek ubojni w cywilizowanym świecie, zostałaby ona natychmiast zamknięta. Dlaczego więc tolerujemy to barbarzyństwo wobec tak inteligentnych i wrażliwych istot? 


Zaczynał pan jako działacz Greenpeace. Proszę powiedzieć, co zmieniło się od tego czasu w świadomości rządzących państwami, w których poluje się na foki i wieloryby? Czy wszystkie te lata kampanii i walk przyniosły widoczne rezultaty? 
Nie ma wątpliwości, że obecne pokolenie ma większą świadomość tych spraw, niż poprzednie. Pamiętam, jak w 1972 roku umieściliśmy w centrum Vancouver billboard z wypisanym wielkimi literami słowem "Ekologia". Pod spodem było napisane: "Sprawdź, co to znaczy". Nikt nie wiedział wówczas, co to znaczyło, ale dzisiaj ludzie są zorientowani w tych kwestiach. 
Prawdziwy problem dotyczy jednak tego, jak połączyć świadomość z działaniem. Tutaj właśnie napotykamy trudności - starając się nakłonić ludzi do aktywnego przeciwdziałania problemowi. Uważam, że ruch ekologiczny to prawdopodobnie najszybciej rozwijający się ruch w dziejach; z pewnością również najmniej nacechowany przemocą. W przeciągu najbliższych kilku lat stanie się dominującym ruchem na tej planecie, bo dotyczy kwestii naszego przetrwania. 


Czy kiedykolwiek czuł pan, że ma pan już dość? 
Nie. Odkąd skończyłem dziesięć lat, poświęcam się ochronie środowiska. To jedyna rzecz, którą zajmowałem się w życiu, i będę to robił do dnia mojej śmierci. W tym zawodzie nie ma emerytury. 

Z Paulem Watsonem rozmawiała Katarzyna Kasińska. 

Paul Watson (ur. 1950), Kanadyjczyk, który od lat 70. ubiegłego wieku walczy w obronie zwierząt, zwłaszcza wielorybów, zabijanych podczas masowych polowań przez Japończyków. Był jednym z założycieli Greenpeace, a po odłączeniu się od tego ruchu - stał się twórcą i szefem organizacji Pasterz Morski (Sea Shepherd Conservation Society), zajmującej się przeprowadzaniem akcji, mających powstrzymać zagładę zwierząt. 
Ze względu na radykalne poglądy i metody działania, przez jednych nazywany jest piratem, przez innych - bohaterem. W 2000 roku magazyn "Time" uznał go za jedną z najważniejszych osób, które działają na rzecz ochrony środowiska w XX wieku. 
Watson jest autorem kilku książek (m. in. "Earthforce!" - podręcznika dla radykalnych ekologów), tomików wierszy, kilkuset artykułów prasowych i bloga.

Brak komentarzy: