sobota, 23 lutego 2013

Słonie krytycznie zagrożone

Źródło;http://www.wiadomosci24.pl/artykul/czy_slonie_wygina_ich_populacja_drastycznie_maleje_261031.html

[Zdjęcia(nie wszystkie)autorstwa Nicka Brandta]

Czy słonie wyginą? Ich populacja drastycznie maleje.

Rocznie człowiek zabija 40 tys. słoni, głównie dla cennej kości słoniowej. Czy te majestatyczne stworzenia przetrwają?
Z każdym dniem maleje w zastraszającym tempie światowa populacja słoni. Te wielkie i dumne, nad wyraz inteligentne i bardzo rodzinne zwierzęta, "giną w bestialski sposób dla kaprysu człowieka". Giną codziennie, co kilkanaście minut sztuka. Rocznie wrogi człowiek zabija 40 tysięcy. Zostało ich już zaledwie 600-700 tysięcy sztuk w Afryce i około 34 tys. w Azji. Ginęły bez przerwy w minionych wiekach i nadal giną, w ogromnych męczarniach, bo ród ludzi miał nieludzkie uczucia, aby je zabijać dla zysku. Popyt na kość słoniową zawsze był wielki i wciąż nie maleje. Najbogatszych stać dzisiaj na każdą, nawet najwyższą cenę, aby zdobyć ten naturalny surowiec. Toteż, w bardzo szybkim tempie - wprost zastraszającym - maleje światowa liczba słoni. Padają bez przerwy pod ciosami wyrachowanych kłusowników. Słonie płacą – jak podają zachodnie media – najwyższą, krwawą cenę dla pieniędzy człowieka

Na ratunek słoniom 
Była niedziela. W porze śniadania do obozu ktoś telefonuje. "Telefon odbiera David Daballen". Wstaje od stołu i szybko reaguje. Taka jego rola. Działa w pozarządowej organizacji Save the Elephants (Na ratunek słoniom) w Kenii. W kilka minut później wraca do obozu. Informuje kolegów, że został znaleziony kolejny martwy słoń. To dosłownie na wyciągnięcie ręki – za rzeką, w rezerwacie Buffalo Springs. To bardzo smutna i wstrząsająca wiadomość. Dotąd jeszcze żaden słoń nie zginął w samym sercu rezerwatu, w sąsiedztwie kwater dla turystów. To pierwszy w historii przypadek. "Tak źle jeszcze nie było. Sprawy przybierają zły obrót" - przyznaje David, o czym pisze portal Interia.pl. Od niedawna media informują o rosnącym zainteresowaniu kością słoniową w Chinach. Nie ma szczegółowych informacji o przyczynach tego stanu rzeczy. Okazuje się, że międzynarodowa organizacja WWF Global, która w 1990 roku "ogłosiła światowy zakaz obrotu kością słoniową", wydała 4 lata temu pozwolenie – podobnie jak innym krajom - także Chinom na jej import. "Skutki tej katastrofalnej decyzji można dziś mierzyć liczbą zwłok - zwierzęcych i ludzkich" podaje prasa angielska i amerykańska. Kenijscy strażnicy Parku Narodowego zastrzelili niedawno dwóch kłusowników, którzy bezkarnie grasowali grasujących w pobliżu parku Buffalo Springs. Zaledwie trzy dni później inni kłusownicy zabili kolejne trzy słonie. W Kenii o pracę wyjątkowo trudno. Wielu kłusowników żyjących z tego, co ustrzelą, to młodzi bezrobotni ludzie, którzy nie mają nic do stracenia, z wyjątkiem życia. 

Kłusownictwo jak terroryzm 

Kość słoniowa w afrykańskiej Ugandzie to nie tylko walka o chleb i życie ubogich. To także, jak mówią znawcy, "plemienna rywalizacja, terroryzm i wojna domowa". "Krew słoni zasila strumień ludzkiej krwi. Krwawa kość słoniowa to źródło finansowania działań Al-Kaidy (…), przywódcy fanatycznej Armii Bożego Oporu z Ugandy; (…) zbrojnych milicji muzułmańskich działających w Sudanie" – czytamy w Rp.pl. W Kenii, w kilka tygodni przed i po zabiciu pierwszego słonia w rezerwacie Buffalo Springs, padło kilkadziesiąt kolejnych, a 40 km dalej od rezerwatu, kłusownicy zastrzelili następnych kilka słoni. Nikogo nie interesuje, że zabijane są zwierzęta z jednej, lokalnej populacji. Dwa rezerwaty - Buffalo Springs i Samburu to "jedne z ostatnich miejsc azylu dla tych zwierząt na terytorium Kenii". Przebywa w nich około tysiąca słoni, których liczba kurczy się gwałtownie - tygodniowo o kilka sztuk. Nigdzie, poza terenami chronionymi (parkami i rezerwatami) słonie nie są bezpieczne. W Afryce wszędzie grozi im niebezpieczeństwo i śmierć, zarówno ze strony mieszkańców wsi, jak i kłusowników. Ale – jak słychać - także w obrębie terenów chronionych nie są bezpieczne. Nie są, bo "ceny kości słoniowej osiągają dziś rekordowe pułapy, a szanse słoni na przeżycie są rekordowo niskie". 

Konwencja CITES to fikcja 
Kwestie ochrony tych zwierząt i handlu kością słoniową reguluje CITES, czyli konwencja o międzynarodowym handlu dzikimi zwierzętami i roślinami gatunków zagrożonych wyginięciem. Według ekspertów - CITES to fikcja. Kiedy przyrodnicy zauważyli w latach 80. XX wieku, że gwałtownie kurczy się światowa populacja słoni, CITES mająca być gwarantem ich ochrony - wprowadziła system "legalnych kwot eksportowych na kość słoniową". Decyzja ta nie powstrzymała kłusowników, wprost przeciwnie - sprzyjała manipulowaniu statystykami. Okazuje się, że w latach 80. Tanzania straciła 236 tysięcy słoni. W Kenii ubyło, w latach 1974 - 1989, około 90 proc. populacji słoni; ich liczba uległa zmniejszeniu ze 167 tysięcy, do 16 tysięcy. Podobno jedynym i skutecznym posunięciem w ochronie tych zwierząt, był z trudem wywalczony i wprowadzony przez CITES, w 1990 roku, globalny zakaz obrotu kością słoniową. Cena kości słoniowej natychmiast spadła. Populacje słoni w Afryce i Azji zaczęły się stopniowo odbudowywać. Tak było tylko do czasu. Po 9 latach CITES zezwoliła: Zimbabwe, Botswanie i Namibii na sprzedaż 50 ton składowanej w magazynach kości słoniowej - Japonii, w ramach tzw. "jednorazowej transakcji". W kilka lat później o podobne pozwolenie upomniały się Chiny. CITES zgodziła się w 2008 roku, naginając obowiązujące przepisy, aby również Chiny – w ramach "jednorazowej transakcji" - stanęły do przetargu, o kupno 102 ton kości słoniowej z Botswany, Namibii, RPA i Zimbabwe. Dziś Chiny są największym na świecie importerem kości słoniowej, która nosi tam miano "białego złota". Bez przeszkód kupują również ten surowiec w wymaganych ilościach: Japonia i Tajlandia oraz nielegalnie USA i kraje Zachodniej Europy, w tym też Watykan, który nie podpisał konwencji o ochronie słoni. 

Ochrona słoni

Ochrona słoni i szaleństwo zabijania Kłusownictwo i zabijanie słoni dla przyjemności, czy utrzymania rodziny, stało się w Afryce niepisaną tradycją. Jedni na śmierci tych zwierząt zarabiają, inni się tym karmią. Owszem, jest światowy zakaz handlu kością słoniową, a zwierzęta te objęto prawną ochroną. Tylko, że egzekwowanie prawa nie skutkuje. W minionym półwieczu Afryka straciła być może nawet 90 proc. populacji swoich słoni. W Sierra Leone ostatni słoń został zabity w 2009 roku, a w Senegalu żyje ich dziś tylko około 10 sztuk. W Kamerunie i Czadzie nie ma już żadnego słonia. W Kenii i Tanzanii – mimo ochrony - wciąż nasila się kłusownictwo. Obie afrykańskie mekki turystyczne i słonich rodzin (zwierzęta te cenią sobie bardzo mocno życie w rodzinach obok swoich matek), władze nie radzą sobie z ochroną zwierząt. A, mimo wszystko, tylko w Kenii żyje blisko pół miliona osób z przemysłu turystycznego. W Gabonie zaś - na przestrzeni minionych 10 lat zabito 11 tysięcy słoni, czyli blisko 80 proc. całej krajowej populacji tych zwierząt.

OTOZ 
Ogólnopolskie towarzystwo ochrony zwierząt 
Źródło;http://otoz.pl/sprzeciw-wobec-klusownictwu-sloni-wyraz-go-z-nami/
Sprzeciw wobec kłusownictwu słoni – wyraź go z nami !
Rosnąca w zawrotnym tempie chińska gospodarka i zapotrzebowanie na kość słoniową jest przyczyną wzrostu kłusownictwa słoni w Kenii. 16 stycznia 2013 r. „Washington Post” doniósł, że 638 egzemplarzy kości słoniowej zostało zatrzymanych w głównym porcie Kenii. Przy utrzymaniu skali zjawiska, ekolodzy wyrażają wątpliwość, czy uda się ocalić słonie przed wyginięciem.
Wzrost kłusownictwa jest nie tylko problemem natury ekologicznej, lecz również ekonomicznej. Zmniejszająca się liczba kenijskich słoni oznacza utratę zysku z turystów, którzy podróżują do kraju, aby zobaczyć słonie.
Jeśli kenijski rząd podejmie działania, by położyć kres kłusownictwu, istnieje nadzieja, że populacja słoni się odnowi. Badania przeprowadzone przez organizację Save the Elephants pokazują, że gatunek doświadczył skoku narodzin młodych po okresie intensywnego kłusownictwa w latach 70-tych i 80-tych.
Podpisz petycję, aby skłonić władze Kenii do przyjęcia nowej legislacji i podjęcia kroków, aby zaradzić kłusownictwu na obszarze kraju.

środa, 20 lutego 2013

Metalowi i Rock'owi wykonawcy wspierają Sea Shepherd

Gojira francuska grupa muzyczna wykonująca muzykę z pogranicza deaththrash i groove metalu.






 Aerosmith
November 19, 2012

Raising Awareness About Our Oceans on Aerosmith’s "Global Warming Tour" - Part Two


Sea Shepherd is thrilled to announce we've joined the legendary and iconic American rock band, Aerosmith, on select dates of the second leg of their much-anticipated Global Warming Tour. After a wonderful response to our tabling appearances on the first leg, we are excited to be returning for select dates on the second leg. Stop by the Sea Shepherd table and speak with our onshore crew members at the tour stops below to learn how you can help defend, conserve and protect our oceans.



Wywiad z Paulem Watsonem


Czy jesteś gotów umrzeć za wieloryba? 

- Mamy w swoich szeregach Batmana, Jamesa Bonda i prezydenta Stanów Zjednoczonych. No i MacGyvera. Jak więc możemy przegrać? - pyta radykalny ekolog Paul Watson w rozmowie z INTERIA.PL


Kiedy wrócił pan ze swojej ostatniej misji i jak ona wyglądała? 
W zeszłym tygodniu wróciłem z Australii. Przebywaliśmy z misją w Antarktyce przez trzy miesiące - grudzień, styczeń i luty. Kampania ta obfitowała w dość dramatyczne wydarzenia. Ścigaliśmy kłusowników przez pięć i pół tygodnia; wreszcie japońska flota poczuła frustrację i wielorybnicy podjęli próbę załadowania zabitych zwierząt na statki. Doszło do trzech kolizji. Po prawie dwóch dniach walki wycofali się. 
W jaki sposób skłania pan wielorybników do złożenia broni? 
Podejmujemy bezpośrednie interwencje, żeby przeszkodzić im w ich operacjach. Nie mogą na przykład ładować zabitych zwierząt na statki, kiedy przebywamy w pobliżu. Przeszkadzamy kłusownikom w polowaniach i nie ustajemy w ściganiu ich. W zeszłym roku udało nam się uratować od śmierci pięćset wielorybów, tyle samo, ile dwa lata temu. Stracili to, co zarobili przez trzy lata. 


Ile wielorybów ginie rokrocznie od harpuna? 
Japońska flota wielorybnicza stawia sobie za cel upolowanie 935 wielorybów Minke i 50 finwali. Norwegowie stawiają sobie za cel upolowanie tysiąca wielorybów, chociaż nigdy nie udaje im się osiągnąć tego limitu. Co roku ginie też 1,5 tys. wielorybów na Wyspach Owczych, które są duńskim protektoratem. Staramy się także chronić delfiny. Każdego roku na japońskich plażach zabijanych jest około 22 tysiące delfinów. Wreszcie istnieje kwestia pirackiego wielorybnictwa. Piraci zabijają wieloryby, które trafiają następnie na japońskie targi rybne. Ale te fakty są zupełnie nieudokumentowane, chociaż piraci są aktywni na całym świecie. 


Jakich cech szuka pan w członkach swojej załogi? 
Najważniejsza jest dla mnie pasja i ludzie, którzy podchodzą do naszej misji z pasją. Wszystkie umiejętności świata nie są w stanie jej zastąpić. Jedną z rzeczy, którą ludzie zarzucali mi po obejrzeniu filmu "Wojny o wieloryby" było to, że moja załoga nie jest tak doświadczona, jak można by było się po niej spodziewać. Ale ja stawiam tę pasję wyżej niż doświadczenie, a tego nie mógłbym dostać od profesjonalnej, opłacanej załogi. 
Kiedy prowadzę rozmowy kwalifikacyjne z ochotnikami, pytam ich: "Czy jesteś gotów zaryzykować życie, żeby chronić wieloryby? Czy jesteś gotów umrzeć za wieloryba?" Jeśli mówią tak, odpowiadamy: "Witamy na pokładzie". Bo jeżeli ta osoba jest gotowa ponieść to ryzyko, wiemy, że możemy na nią liczyć. 
Powinienem w tym miejscu dodać, że ludzie pytają mnie, jak mogę oczekiwać od załogi, żeby umierała za wieloryby lub ryzykowała dla nich życiem. Odpowiadam wtedy, że daleko bardziej szlachetną rzeczą jest jest ryzykować życiem dla ochrony zagrożonych gatunków, niż dla ochrony szybu naftowego w Iraku. A jednak ludziom, którzy poświęcają się tej drugiej sprawie, nikt nie stawia zbyt wielu pytań. 


Czy mógłby pan opisać najbardziej niebezpieczną konfrontację na morzu w swojej karierze obrońcy morskich gatunków? Czy pańskie życie albo życie któregoś z członków załogi znalazło się wówczas w niebezpieczeństwie? Jak się ta przygoda skończyła? 
Niemal wszystkie nasze kampanie mają w sobie element zagrożenia. Doświadczyliśmy wielu kolizji. Strzelano do nas. Taranowano nasze statki. Przykłady można mnożyć. Ale podejmujemy wszelkie środki bezpieczeństwa, by mieć pewność, że nie wyrządzimy nikomu krzywdy, i nikomu jak dotąd krzywda się nie stała. Nasza statystyka jest tutaj bez skazy. Nigdy nikogo nie skrzywdziliśmy. My też nigdy poważnie nie ucierpieliśmy, ale ryzyko bez wątpienia istnieje. 
Ciężko jest więc wskazać jedną konkretną sytuację - prawdopodobnie najbardziej stresujący był incydent z 1981 roku, kiedy dopłynęliśmy do brzegów radzieckiej Syberii, by zdobyć dowody na istnienie nielegalnego wielorybnictwa. 
Jak sądzę, byliśmy pierwszymi ludźmi od czasów drugiej wojny światowej, którzy zaatakowali Rosję. Przez 45 minut chodziliśmy po plaży, fotografując i filmując wszystko, co wpadło nam w oko, i wtedy zaskoczyło nas dwóch radzieckich żołnierzy, przekonanych, że jesteśmy Rosjanami. 
Zbliżyli się do nas, a jeden z nich zapytał: "Co to jest?". Odpowiedziałem, że Zodiak. Uczyłem się rosyjskiego tylko przez cztery miesiące i wiedziałem, że za wiele mi to nie pomoże. Żołnierz odpowiedział: "To Merkury", i dodał: "Ameryka". Wiedziałem już, że mamy kłopoty. Odwróciłem się do niego plecami, by zepchnąć łódź na wodę, a on wycelował we mnie strzelbę. Zapytałem dwóch moich członków załogi, co robi żołnierz, a oni odpowiedzieli, że trzyma mnie na muszce. Odpowiedziałem: "W takim razie uśmiechajcie się pomachajcie mu". Tak też zrobili. Psychologiczna sztuczka polega tu na tym, że ciężko jest strzelić komuś w plecy, gdy ktoś macha i uśmiecha się do ciebie. Wprowadziłem żołnierza w konsternację, wskutek czego odłożył strzelbę i pobiegł do pobliskiego miasteczka. To była chyba najbardziej stresująca sytuacja. 

Czy kiedykolwiek miał pan do czynienia z piratami na otwartym morzu? 
No cóż, zazwyczaj to my jesteśmy powszechnie nazywani piratami. A jeśli chodzi o kwestię piractwa w Afryce, to trochę dziwna sprawa, bo ci tak zwani piraci to tak naprawdę biedni somalijscy rybacy, którzy stracili pracę w europejskich, japońskich i tajwańskich flotach rybackich. Wydaje mi się, że w pewien sposób starają się bronić... 
Ale to, co naprawdę mnie zdziwiło, to fakt, że Japonia wysyła w rejon somalijskich wybrzeży swój statek wojenny, by chronić swoje jednostki. A w ślad za tym statkiem wojennym podąża japońska flota rybacka, by łowić ryby na somalijskich wodach pod osłoną japońskiej marynarki. Rodzi się więc pytanie, kto jest tutaj prawdziwym piratem. Moim zdaniem są to te niewiarygodnie wielkie floty statków rybackich, które przeczesują całą planetę, zabierając wszędzie wszystko, co mogą. Sytuacja ta dotyczy też wód u wybrzeży afrykańskich państw. A trzeba pamiętać, że ich obywatele popadają w ubóstwo przez europejskich i japońskich rybaków, którzy kradną im ryby. To jest prawdziwe piractwo.

Ile dni w roku spędza pan na morzu? Jakim rocznym budżetem dysponuje pański statek "Pasterz Morski" i ile kampanii przeprowadził pan w swoim życiu? 
Pół roku spędzamy na morzu, a drugie pół na lądzie. Mamy trzy różne statki, ale nasza kampania na Galapagos trwa przez 365 dni w roku, dlatego każdego dnia zaangażowani są w nią dowódcy i ochotnicy. W zeszłym roku nasz budżet wyniósł około trzech milionów dolarów, co jest relatywnie małą kwotą dla międzynarodowej organizacji. Wystarcza nam ona dzięki temu, że jesteśmy organizacją ochotniczą. Od początku naszej działalności przeprowadziliśmy natomiast 276 kampanii. 


Pańskie metody walki z wielorybnikami są dość radykalne - używacie armatek wodnych, kulek z farbą i kwasu masłowego. Czy zdarza się wam ponosić prawne konsekwencje waszych akcji? 
Nie. Nie robimy niczego złego, i nie powiedziałbym nawet, że te metody są radykalne. Myślę, że jesteśmy konserwatywni. To zabijanie zagrożonych wyginięciem wielorybów w ich odwiecznym sanktuarium jest czymś radykalnym. Próby udaremnienia tych działań reprezentują postawę konserwatywną. Należy pamiętać, że nie postawiono nam żadnych zarzutów, bo nie naruszyliśmy żadnych przepisów prawnych. Ludzie nazywają nas ekoterrorystami. W porządku, ale przecież nie ma takiego przestępstwa jak ekoterroryzm. To tylko pusta nomenklatura. 
Do których krajów ma pan zakaz wstępu? 
Generalnie mogę podróżować wszędzie, ale nie zamierzam ryzykować wyprawy do Japonii. Nie mam oficjalnych zakazów zabraniających mi przebywania w jakimś kraju. W całej naszej historii nie tylko nigdy nikogo nie skrzywdziliśmy, ale też nigdy nie oskarżono nas o ciężkie przestępstwo. 
Przestrzegamy prawa, ale jesteśmy postrzegani jako ci, którzy je łamią, bo nie jesteśmy organizacją rządową. Tymczasem my respektujemy prawo, egzekwując je. 


W jaki sposób słynne nazwiska mogą pomóc ekologom? Czy mógłby pan zdradzić nazwiska celebrities, którzy w chwili obecnej aktywnie wspierają waszą działalność? 
W swoich szeregach mamy Richarda Deana Andersona, odtwórcę roli MacGyvera. Jest on obecnie jednym z dyrektorów naszej organizacji, podobnie jak aktorka Persia White. Wspomagają nas także Sean Penn, Pierce Brosnan i Rutger Hauer. Zawsze powtarzam, że mamy w swoich szeregach Christiana Bale'a, Pierce'a Brosnana i Martina Sheena - a zatem Batmana, Jamesa Bonda i prezydenta Stanów Zjednoczonych. No i MacGyvera. Jak więc możemy przegrać? Daje nam to przewagę i dużą wiarygodność, ponieważ ludzie słuchają celebrytów. 
Ale sławne osoby nie tylko nas wspierają; spośród nich rekrutowali się też członkowie naszej załogi. W jednej z kampanii brał udział aktor Aidan Quinn, podobnie zresztą jak Martin Sheen, Richard Dean Anderson i Pierce Brosnan. To istotna różnica: ci ludzie nie tylko sympatyzują z nami, są także uczestnikami naszych operacji. 


Od wielu lat fascynuje pana inteligencja wielorybów. Czy mógłby pan wyjaśnić, na czym polega wyjątkowość tych stworzeń? 
Tak naprawdę nie znamy pełnego zakresu inteligencji wielorybów, bo mierzymy inteligencję, stosując kryterium technologiczne. Jeśli plama protoplazmy wychodzi ze statku kosmicznego z laserową bronią w dłoniach, powiemy: o tak, to stworzenie musi być inteligentne, bo nieobca jest mu technologia. Ale jak zmierzyć inteligencję niemanipulacyjną u wielkich wielorybów? 
To, co wiemy na pewno, to że rozmiar mózgu stanowi istotną różnicę. Największy mózg na ziemi ma kaszalot. Jego objętość wynosi 9 tys. centymetrów sześciennych. Dla porównania, objętość mózgu ludzkiego to 1,3 tys. centymetrów sześciennych. Mózg walenia różni się od mózgów pozostałych ssaków, ponieważ ma cztery płaty. Wszystkie inne ssaki, od myszy po człowieka, mają trzy płaty, ale delfiny i wieloryby mają ich cztery. 
Ich możliwość komunikacji daleko przekracza wszystko, co jesteśmy w stanie pojąć. To inteligencja zupełnie innego rodzaju. Nie dostrzegam żadnej różnicy pomiędzy zabijaniem wielorybów, a - powiedzmy - zabijaniem inteligentnych form życia na nowo odkrytej planecie. Uważam to po prostu za barbarzyństwo, dla którego nie ma miejsca w XXI stuleciu. Nigdy nie pozwolilibyśmy, aby to, co dzieje się na wodach oceanów, miało miejsce w rzeźniach na stałym lądzie. 
W tym roku, na potrzeby serialu dokumentalnego "Wojny o wieloryby", sfilmowaliśmy śmierć wieloryba i zmierzyliśmy czas, w którym umierał. Od momentu, w którym harpun wbił się w ciało zwierzęcia do chwili jego śmierci upłynęło 25 minut. Przez cały ten czas wieloryb krzyczał i kręcił młynki, a dookoła było pełno krwi. Gdyby taka rzecz zdarzyła się w jakiejkolwiek ubojni w cywilizowanym świecie, zostałaby ona natychmiast zamknięta. Dlaczego więc tolerujemy to barbarzyństwo wobec tak inteligentnych i wrażliwych istot? 


Zaczynał pan jako działacz Greenpeace. Proszę powiedzieć, co zmieniło się od tego czasu w świadomości rządzących państwami, w których poluje się na foki i wieloryby? Czy wszystkie te lata kampanii i walk przyniosły widoczne rezultaty? 
Nie ma wątpliwości, że obecne pokolenie ma większą świadomość tych spraw, niż poprzednie. Pamiętam, jak w 1972 roku umieściliśmy w centrum Vancouver billboard z wypisanym wielkimi literami słowem "Ekologia". Pod spodem było napisane: "Sprawdź, co to znaczy". Nikt nie wiedział wówczas, co to znaczyło, ale dzisiaj ludzie są zorientowani w tych kwestiach. 
Prawdziwy problem dotyczy jednak tego, jak połączyć świadomość z działaniem. Tutaj właśnie napotykamy trudności - starając się nakłonić ludzi do aktywnego przeciwdziałania problemowi. Uważam, że ruch ekologiczny to prawdopodobnie najszybciej rozwijający się ruch w dziejach; z pewnością również najmniej nacechowany przemocą. W przeciągu najbliższych kilku lat stanie się dominującym ruchem na tej planecie, bo dotyczy kwestii naszego przetrwania. 


Czy kiedykolwiek czuł pan, że ma pan już dość? 
Nie. Odkąd skończyłem dziesięć lat, poświęcam się ochronie środowiska. To jedyna rzecz, którą zajmowałem się w życiu, i będę to robił do dnia mojej śmierci. W tym zawodzie nie ma emerytury. 

Z Paulem Watsonem rozmawiała Katarzyna Kasińska. 

Paul Watson (ur. 1950), Kanadyjczyk, który od lat 70. ubiegłego wieku walczy w obronie zwierząt, zwłaszcza wielorybów, zabijanych podczas masowych polowań przez Japończyków. Był jednym z założycieli Greenpeace, a po odłączeniu się od tego ruchu - stał się twórcą i szefem organizacji Pasterz Morski (Sea Shepherd Conservation Society), zajmującej się przeprowadzaniem akcji, mających powstrzymać zagładę zwierząt. 
Ze względu na radykalne poglądy i metody działania, przez jednych nazywany jest piratem, przez innych - bohaterem. W 2000 roku magazyn "Time" uznał go za jedną z najważniejszych osób, które działają na rzecz ochrony środowiska w XX wieku. 
Watson jest autorem kilku książek (m. in. "Earthforce!" - podręcznika dla radykalnych ekologów), tomików wierszy, kilkuset artykułów prasowych i bloga.

Cały świat ekologów

Źródło;http://magazyn.goniec.com/360/caly-swiat-ekologow/


Mają swoich polityków, mają i celebrytów. W ich szeregach są szlachetni rycerze gotowi oddać życie za ideę, są też wojownicy. Ruch ekologiczny to dzisiaj wielogłowy twór wywierający olbrzymi wpływ na codzienność. Niestety zdarza się też wyrachowanie przejęte od tych samych korporacji, którym zieloni stawiają czoła. Spontaniczny bunt zgubił się gdzieś po drodze.
O ekologach znowu jest głośno. Tym razem jednak uwagi mediów nie przyciągnęli „przypięci łańcuchami do drzew obrońcy przyrody”, lecz policyjny agent, który przez siedem lat rozpracowywał od środka działaczy radykalnych organizacji ekologicznych.

Kret w zielonym gnieździe
Tajną operacją kierowała jeszcze bardziej tajna jednostka specjalna Metropolitan Police – National Public Order Intelligence Unit. Mark Kennedy wytypowany został przez NPOIU w roku 1994. Dziewięć lat później długowłosy i wytatuowany pojawił się na spotkaniu organizacyjnym Earth First i już wkrótce można go było spotkać na każdej niemal ekologicznej zadymie, jaka miała miejsce w Wielkiej Brytanii. Według prasy, wspinał się między innymi na londyńskie drzewa, aby protestować przeciwko gigantowi naftowemu BP, przykuł się do komina elektrowni atomowej Hartlepool, brał udział w protestach przeciw szczytowi G8 w Gleneagles, a nawet brał udział w porwaniu pociągu z węglem dla elektrowni  Drax. 
Po kilku latach zaskarbił sobie wśród swoich nowych kolegów takie zaufanie, że jego 40. urodziny przerodziły się w trzydniową imprezę, na której bawiło się ponad 200 aktywistów. Podający się za Marka Stone’a Kennedy nie zapominał oczywiście o swoich prawdziwych obowiązkach i na bieżąco słał raporty do pracodawców z Metropolitan Police. To właśnie na ich podstawie 12 kwietnia 2009 roku policja aresztowała ponad setkę ekologów szykujących się do zajęcia największej elektrowni węglowej w Wielkiej Brytanii w Ratcliffe-on-Soar. Kennedy vel Stone został aresztowany razem z nimi.
Aktywiści z Earth First zaczęli jednak nabierać podejrzeń po tym, jak w trakcie procesu wynajął sobie osobnego adwokata i bardzo szybko został uniewinniony. Pewności co do tego, że mają w swoich szeregach zdrajcę, nabrali po tym, jak w ich ręce wpadł prawdziwy paszport Kennedy’ego. Po tej wpadce agenta odwiedziła w jego mieszkaniu grupa zdradzonych przyjaciół. Według ich relacji Kennedy wybuchnął płaczem, za wszystko przeprosił i przyznał, że nie był jedynym szpiclem, który infiltrował organizację. 
Wkrótce potem wycofał swoje zeznania, a nawet zaoferował, że może wystąpić jako świadek obrony w sprawie wytoczonej przeciw ekologom. W takiej sytuacji prokuratura nie miała innego wyjścia i oskarżenie zostało wycofane. Co więcej po pewnym czasie w prasie pojawiły się sugestie, że przynajmniej niektóre z działań ekologów, za które przedstawione im zostały zarzuty, były inspirowane przez Kennedy’ego. Na tej podstawie niektórzy politycy zaczęli żądać śledztwa, które zbadałoby postępowanie tajnej służby NPOIU. Jednym słowem: ekolodzy – jeden, policja – zero.

Narodziny wielkiego ruchu 
Ikoną dzisiejszych radykalnych ruchów ekologicznych, a jednocześnie ich najbardziej rozpoznawalną marką jest Greenpeace. Organizacja powstała w Kanadzie w 1971 roku na fali protestów przeciwko amerykańskim próbom jądrowym na Alasce. Aktywiści niemal od zarania postawili na działanie masowe, przyciągające uwagę mediów i spektakularne. Już po kilku latach od swojego powstania Greenpeace miało swoje delegatury w kilu państwach na całym świecie i powoli zaczynało się przymierzać do innych związanych z ekologią problemów. Organizacja postanowiła między innymi przeciwstawić się komercyjnym połowom waleni i zaśmiecaniu świata toksycznymi odpadami. 
Naprawdę głośno o działaczach na rzecz „zielonego pokoju” stało się 10 stycznia 1985 roku, kiedy to francuskie siły specjalne zatopiły w porcie Auckland należący do Greenpeace statek „Rainbow Warrior”. W ten sposób Paryż usiłował rozwiązać sprawę niewygodnych ekologów, którzy mieli protestować przeciwko francuskim testom atomowym na Pacyfiku. W zamachu bombowym na statku zginął fotograf Fernando Pereira, a cała akcja wywołała międzynarodowy skandal poważnie nadwerężając dobre imię Francji. Z drugiej strony, jak to zazwyczaj bywa, tragedia przysporzyła ofiarom podstępnej napaści całej rzeszy zwolenników na wszystkich kontynentach. Dzisiaj Greenpeace jest jedną z największych organizacji pozarządowych na całym świecie i zrzesza w swoich szeregach ponad 2,8 miliona członków. 

Zielona elastyczność
Ruch ekologiczny to dzisiaj siła, która nie ma realnej władzy lub ma ją w bardzo znikomym procencie, ale jednocześnie sprawuje – przynajmniej częściowo – rząd dusz. Coś, co nazywa się powszechnie „świadomością ekologiczną”, nie jest już wyłącznie światopoglądem poszczególnych ludzi, ale też politycznym i społecznym programem, który wpływa na codzienne życie poprzez np. segregację śmieci, lekcje ekologii w szkołach czy wprowadzenie paneuropejskiego prawa nakazującego rezygnację z „energożernych” żarówek.
Ekolodzy mają swoje polityczne agendy, które stają do wyborów powszechnych, ale w samym rdzeniu ruchu tkwi idea polityki oddolnej, pomysł docierania do jak najbardziej lokalnych społeczności, które mają robić to, co uznają za najważniejsze dla ich życia i środowiska. Ta idea, tzw. greenroots democracy, pozwala na wyznawanie tego samego ekologicznego światopoglądu ludziom o zupełnie przeciwstawnych, czasem zwalczających się poglądach politycznych.
– Uznaję ekologię za temat ponadpolityczny, w który powinny się angażować osoby od skrajnej lewicy do skrajnej prawicy. W Rospudzie był człowiek z Obozu Narodowo-Radykalnego albo z Narodowego Odrodzenia Polski – opowiada Polak z Londynu, który przedstawia się jako Zbyszek. On również brał udział w dotychczas najbardziej spektakularnej akcji ekologów w Polsce, czyli w obronie doliny Rospudy przed drogowymi buldożerami. – To jest przykład na to, że możemy się nie znosić, możemy się tłuc na ulicach, ale w tej sprawie potrafimy się dogadać. Czy jesteś polskim patriotą i chcesz bronić polskich lasów, czy stoisz z drugiej strony, ale bliska jest ci ekologia, to powinieneś spotkać ludzi i tej barykady bronić – wyjaśnia. 
Ta swoista elastyczność ruchu ekologicznego nie ogranicza się wyłącznie do relacji z polityką. Podobnie jest ze stosunkiem do nauki. Na przykład z jednej strony zieloni aktywiści w pełni popierają naukowy mainstream, jeśli chodzi o teorię i konsekwencje globalnego ocieplenia, z drugiej gwałtownie zwalczają badania nad żywnością modyfikowaną genetycznie. Ten paradoks da się wytłumaczyć biorąc pod uwagę wspólny i jednoczący cel, definiowany najprościej jako „obrona środowiska naturalnego” przed ludzką ingerencją.

Ekologiczny konflikt pokoleń
W tym momencie historia wraca do dawnych znajomych oficera Marka Kennedy’ego. Dla młodszych pokoleń ekologów duże organizacje, takie jak Greenpeace, po drodze zatraciły się w pędzie do profesjonalizacji swego działania i maksymalizacji swoich możliwości. Podobnego zdania są również dwaj polscy działacze ekologiczni, którzy swoją pasję przywieźli do Wielkiej Brytanii. Obydwaj uważają, że bliżej im raczej do tego, co reprezentują swoim działaniem bardziej radykalnie nastawieni do działania ekologowie młodszego pokolenia. 
– Greenpeace rozrosło się do formy potężnego kombinatu i większość pary idzie teraz w robotę papierkową i administrację. Ta część aktywności, która odbywa się na ulicy, to jest obecnie może jakieś 20 proc. – tłumaczy Piotrek, który chce pozostać anonimowy. Polak dodaje, że Greenpeace prawie całkowicie zapomniał o małych, nakierowanych lokalnie akcjach. Tego typu działania spoczywają obecnie na barkach małych grup. To właśnie one organizują między innymi obozy klimatyczne albo lokalne blokady planowanych inwestycji, broniąc ostatnich skrawków lasu przed zakusami firm deweloperskich i dużych sieci supermarketów. Obecnie na terenie Wielkiej Brytanii działa kilka tego typu obozów klimatycznych. Na podobnych zasadach działała również ten założony w pobliżu elektrowni Ratcliffe-on-Soar. 
– Greenpeace przypomina obecnie wielkiego molocha, który koncentruje się na negocjacjach z równie wielkimi, światowymi koncernami i na tym, żeby dopiąć przyszłoroczny budżet – mówi polski ekolog. Jego zdaniem właśnie dlatego „młodzi” radykałowie nie śpieszą się do współpracy z międzynarodowym gigantem. 
– Niedawno toczyła się dyskusja nad tym, czy włączać duże organizacje, jak Greenpeace czy Friends of the Earth International, w działania i pozwolić im na stawianie namiotów w obozach klimatycznych. Okazało się, że większość uczestników dyskusji jest temu przeciwna. W końcu organizacje te nie uzyskały namiotu w żadnym z tych obozów – mówi Piotr. 
Z opinią polskiego ekologa zgadzają się zresztą również niektórzy brytyjscy politycy i naukowcy. – Znaczna część zielonego ruchu nie jest ani trochę zielona, to są politycy – powiedział mając na myśli właśnie Greenpeace były przewodniczący Royal Society Robert May. 
Na tym samym parlamentarnym spotkaniu, w czasie którego dyskutowana była rządowa polityka naukowa, rektor Jesus College w Oksfordzie John Krebs uznał, że Greenpeace jest „międzynarodową korporacją taką samą jak Monsanto czy Tesco”. – Oni mają bardzo efektywny wydział marketingu – stwierdził. 

Błędne koło
Właśnie to korporacyjne nastawienie sprawia, że do Greenpeace zrażać się zaczęli nawet ci byli członkowie organizacji, którzy brali udział w tworzeniu jej podstaw. Dosyć szybko, bo już w 1977 roku w proteście przeciwko nadmiernemu rozrastaniu się struktur biurokratycznych z Greenpeace pożegnał się jeden z jego założycieli Paul Watson. Do historii przeszło jego określenie dawnych kolegów mianem „Avonu ruchu ekologicznego”. W jego mniemaniu miało to wyśmiewać prowadzone przez działaczy organizacji – podobne do technik komiwojażerskich – publiczne kwesty i koncentrację na medialnym wizerunku. 
Wkrótce potem kanadyjski aktywista stanął na czele grupy, która przyjęła nazwę Sea Shepherd i skupiła się na zwalczaniu nielegalnego połowu wielorybów i polowań na foki. Zdaje się jednak, że z czasem sam Watson również docenił potęgę mediów. W 2008 roku Animal Planet zaczęło filmować starcia i konflikty członków organizacji z japońską flotą wielorybniczą na Oceanie Południowym, tworząc popularny program „Whale Wars”. Do tej pory telewizja pokazała już jego czwartą serię, a sama organizacja powoli staje się dzięki tej produkcji nie mniej rozpoznawalną marką niż samo Greenpeace. Zresztą, żeby móc utrzymać swoją kosztowną flotyllę statków, Morscy Pasterze uciekają się do coraz bardziej śmiałych projektów. Na ich stronie internetowej można sobie między innymi zamówić firmowaną przez organizację kartę kredytową, a także koszulki, bluzy, czapki i torby ze znanym logo czaszki na czarnym tle, które ma bezpośrednio wskazywać na piracki charakter działań wojowników z Sea Sheperd.

W kolejce na eko-wojnę
Medialna sława sprawiła oczywiście, że w kolejce ustawiły się setki chętnych, którym marzyła się morska przygoda. O tym, że Morskim Pasterzem wcale nie jest łatwo zostać, przekonał się Zbyszek, bojownik o Rospudę. 
– Skontaktowałem się z osobą, która do nich rekrutuje – wspomina swoje starania o zamustrowanie na jednym z dwóch należących do organizacji statków.
– Okazało się, że to nie jest takie proste. Oni potrzebują ludzi, którzy mają konkretne kwalifikacje. Poza tym z pewnych powodów obawiają się inwigilacji. Jak ktoś przychodzi i mówi „lubię was”, to jest trochę mało wiarygodny – tłumaczy. 
Polski ekolog szybko zorientował się, że żeby dostać się do Sea Shepherd, musiałby poświęcić na to kilka lat swojego życia. Po pierwsze sam musiałby zorganizować sobie wyjazd do miejsca, z którego oni wypływają. Dodatkowo musiałby zgromadzić pieniądze na wyprawę i na własny koszt wykupić sobie ubezpieczenie. – Zazwyczaj, jeśli nie masz jakichś konkretnych kwalifikacji w rodzaju licencji na pilotowanie helikoptera, to lądujesz na liście rezerwowej i czekasz w porcie aż się zwolni miejsce – mówi dodając, że właśnie dlatego postanowił pozostać w Londynie. Nie oznacza to jednak, że uznał, że nie może się Morskim Pasterzom przydać w inny sposób.
– Postanowiłem podejść do tego z innej strony. Zorganizowaliśmy z kumplem benefis, udało się nam zarobić 800 funtów i te pieniądze poszły do nich. Stwierdziłem, że lepiej jest coś robić tutaj dla nich, niż jechać tam i bezproduktywnie czekać – mówi. 
Tak oto Zbyszek postanowił jednak działać lokalnie tak jak to robią byli koledzy Marka Kennedy’ego z Earth First. Kto wie może kiedyś i oni dojdą do wniosku, że najlepszym sposobem na uodpornienie się na agentów z NPOIU będzie przejście na skalę globalną? 
Samotny rycerz i ołowiane mocarstwo
Ekologia w dzisiejszych czasach nie jest wyłącznie polem akademickich potyczek. Trzeba jednak przyznać, że dawniej nawet mniej radykalne działania w obronie przyrody mogły przysporzyć sporo kłopotów. I to nawet poważnym pracownikom akademickim. Przykładem może być amerykański geochemik Clair Cameron Patterson, który w latach 40. ubiegłego wieku postanowił obliczyć wiek Ziemi. W tym celu Patterson miał zamiar zbadać ilość zawartego w skałach ołowiu.
Niestety bardzo szybko okazało się, że bez względu na to, gdzie pobierał próbki do swoich badań, wszystkie były do tego stopnia zanieczyszczone pochodzącym z atmosfery ołowiem, że praktycznie nie nadawały się do przeprowadzania eksperymentów. Zaniepokojony takim stanem rzeczy naukowiec rozpoczął dochodzenie, które doprowadziło go w końcu do koncernu Ethyl Corporation – firmy produkującej czteroetylek ołowiu, czyli substancję służącą do zwiększania liczby oktanowej benzyny.
Środek od momentu odkrycia jego właściwości, był produkowany na masową skalę a benzyna ołowiowa jeszcze do niedawna napędzała praktycznie wszystkie jeżdżące po naszym globie samochody. Niestety tym, na co w latach czterdziestych całkowicie nie zwracano uwagi, były toksyczne właściwości tej substancji. Kierownictwo koncernu dokładało wszelkich starań, żeby tuszować wszelkie przypadki zachorowania czy śmierci, jakie miały miejsce wśród badających ją naukowców.
Nikt nie zwracał również uwagi na to, że praktycznie do końca II wojny światowej rozważano wykorzystanie czteroetylku ołowiu, jako potencjonalnego gazu bojowego. Zyski ze sprzedaży milionów ton benzyny ołowiowej były po prostu tak gigantyczne, że nikt do czasu Pattersona nie odważył się podważać jej przydatności. 
Sam Patterson zresztą bardzo szybko przekonał się, o tym, że niebezpiecznie jest wchodzić w drogę wielkiemu biznesowi. Wkrótce po tym, jak w połowie lat sześćdziesiątych rozpoczął swoją kampanię przeciwko wykorzystaniu tej substancji, współpracę z nim zaczęło zrywać coraz więcej instytutów naukowych. Oczywiście za tą niechęcią stało kierownictwo Ethyl Corporation, które przy pomocy przeznaczanych instytucjom akademickim grantów i swoich prywatnych znajomości w rządzie USA umiejętnie sterowało nastawieniem świata nauki do samotnego don Kichota.
Przedstawiciele przemysłu ołowiowego wywierali również presję na kierownictwo macierzystej uczelni Patersona California Institute of Technology. Uniwersytet miał otrzymać miedzy innymi propozycję, że jeśli pozbędzie się niewygodnego naukowca, firma ufunduje na uczelni katedrę. W roku 1971 Patterson został wyłączony z powołanej przez rządowy National Research Council komisji, która miała zbadać skutki zatrucia ołowiem atmosferycznym. Stało się tak pomimo tego, że w tym czasie był już uznanym na świecie autorytetem. Patterson nigdy jednak nie ugiął się tym naciskom.
Ostatecznie, głównie dzięki prowadzonej przez niego kampanii w 1986 roku USA zakazały sprzedaży benzyny ołowiowej. Od 15 stycznia 2005 nie można jej również sprzedawać na terenie Unii Europejskiej. Tego amerykański naukowiec jednak już nie dożył. Zmarł w roku 1995.

Paul Watson - Strażnik oceanów

Źródło;http://nauka.newsweek.pl/paul-watson--straznik-oceanow,92445,1,1.html

Dla jednych bohater, dla innych ekoterrorysta. Paul Watson, jeden z najsławniejszych obrońców środowiska, znów trafił do aresztu.(Areszt z roku 2012 zobacz więcej Watson aresztowany w Niemczech)
Zarzut – usiłowanie zabójstwa. 61-letni Paul Watson, założyciel i lider organizacji ekologicznej Sea Shepherd Conservation Society, twierdzi, że za oskarżeniami stoi mafia rekinowa, która chce go dopaść i zabić.

Niemiecka policja zatrzymała go na prośbę władz Kostaryki w połowie maja na lotnisku we Frankfurcie nad Menem. Kostarykańska prokuratura oskarża Watsona o próbę staranowania i zatopienia statku rybackiego nielegalnie poławiającego rekiny na Oceanie Spokojnym. Część rybaków twierdzi, że aktywiści Sea Shepherd zachowywali się tak, jakby zamierzali ich zabić.
Wszystko wydarzyło się w kwietniu 2002 roku Watson i jego towarzysze zostali zaproszeni przez władze Kostaryki, by pomagać w ograniczeniu nielegalnych połowów rekinów w pobliżu Wyspy Kokosowej na Oceanie Spokojnym, leżącej w odległości 550 km od wybrzeży Kostaryki. Ten niewielki skrawek lądu został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO► głównie ze względu na otaczające go wody pełne fauny morskiej, w tym rekinów, płaszczek i innych dużych ryb. Jest rajem dla nurków i, niestety, także dla kłusowników.
Smak więzienia 
Watson już wtedy znany był z tego, że nie boi się konfrontacji. W drodze na Wyspę Kokosową natknął się na kuter Varadero I i uznał, że załoga prowadzi nielegalne połowy rekinów. Postanowił dać kłusownikom nauczkę. Postraszył ich działkami wodnymi i racami, a gdy to nie pomogło, podpłynął bliżej i wtedy doszło do kolizji. Relacje obu stron się różnią. Watson twierdzi, że zderzenie było przypadkowe, natomiast właściciel i załoga kutra uważają, że zostali umyślnie staranowani. Tak zeznali prokuratorowi, na wniosek którego Watsona osadzono w areszcie pod zarzutem usiłowania zabójstwa i zniszczenia mienia. Parę dni później został jednak wypuszczony i za radą swojego adwokata natychmiast wyjechał z Kostaryki.
Tym razem trafił do niemieckiego aresztu. Wyszedł po wpłaceniu 250 tysięcy euro kaucji, ale nie może opuszczać Niemiec. Kostaryka ma teraz trzy miesiące na dostarczenie wszystkich dokumentów. Ostateczną decyzję w sprawie ekstradycji podejmą niemieccy ministrowie sprawiedliwości i spraw zagranicznych. „Nie chodzi o mnie, ale o wieloryby, rekiny, delfiny i inne masowo zabijane morskie zwierzęta. Jesteśmy coraz skuteczniejsi, więc wrogowie oceanów użyją każdego sposobu, by nas powstrzymać” – oświadczył Watson zaraz po opuszczeniu aresztu.
Twierdzi, że robi to, co powinny robić rządy – wymusza przestrzeganie przepisów chroniących morza i oceany przed nielegalną działalnością człowieka. Wyrusza więc, by po swojemu wymierzać sprawiedliwość. Wiosną tego roku wraz z grupą towarzyszy Watson rozpoczął polowanie na wielorybniczy statek Sierra od dawna podejrzewany o prowadzenie na Atlantyku nielegalnych połowów wielorybów. Ścigał go bezskutecznie po oceanie, aż w końcu dopadł w lipcu w portugalskim porcie Porto i tam staranował.
Siekiera na szyję brata 
Kiedy Watson atakował Sierrę, miał już za sobą rozstanie z organizacją Greenpeace, do której należał od początku, był jednym z najbardziej aktywnych działaczy. Wcześniej studiował na Simon Fraser University w Vancouver, uczelni zwanej Berkeley Północy z racji dużej aktywności ruchów pacyfistycznych. Zaciągał się na okręty pływające po Pacyfiku i Oceanie Spokojnym, a gdy wracał do Vancouver, uczestniczył w rozmaitych akcjach protestacyjnych, np. w okupowaniu terenów sprzedawanych przez miasto firmom hotelarskim. Wyróżniał się odwagą i radykalizmem. W 1971 r. wziął udział w pacyfistycznym rejsie, którego celem był poligon nuklearny Amchitka na Alasce. Wtedy narodził się ruch Greenpeace. W 1975 r. na zodiakach – słynnych dmuchanych pontonach, do których sentyment pozostał mu do dziś – wpłynął wraz z grupą znajomych między wieloryby a radzieckie statki wielorybnicze. Ryzykowali życie.
To był przełomowy moment. Wtedy Watson postanowił ratować wieloryby, foki i inne morskie zwierzęta. Coraz bardziej skłaniał się ku radykalnym metodom obrony środowiska. W latach 1976-1977 zorganizował akcje przeciwko masowym rzeziom fok zabijanych dla futra w północno-wschodniej Kanadzie. Podczas drugiej wyprawy rzucił się z wściekłością na jednego z myśliwych. Nigdy wcześniej żaden wolontariusz Greenpeace nie był tak agresywny. Zachowanie Watsona uznano za złamanie pacyfistycznego etosu organizacji.
Został wyrzucony z zarządu (stosunkiem głosów 11:1, tylko on był przeciwny), a potem opuścił organizację. Robert Hunter, jeden ze współzałożycieli Greenpeace’u, tak to potem opisał: „Był jednym z naszych najbardziej wojowniczych braci. Zawsze chciał być w centrum i spychał innych na bok. Buntował, tworzył podziały. Nie było rady, musieliśmy to przeciąć, choć siekiera spadła na szyję naszego brata”.
Greenpeace zawsze był i jest przeciwny łamaniu prawa i stosowaniu przemocy. Watson tymczasem coraz bardziej zbliżał się do radykalnych ekologów, uważających, że w uzasadnionych wypadkach akty agresji mogą skutecznie powstrzymać destrukcję planety. Jednym z przyjaciół Watsona został starszy od niego o trzy lata Dave Foreman, współzałożyciel ruchu Earth First!, którego członkowie dokonywali aktów sabotażu, aby uniemożliwić wycinkę dziewiczych lasów w zachodniej części USA. W bliskim kręgu znajomych Watsona znalazł się też Edward Abbey, autor powieści „The Monkey Wrench Gang” o grupie ekologów niszczących urządzenia wykorzystywane przy działaniach szkodliwych dla środowiska. Zainspirowała ona wielu radykalnych ekologów. Jej przesłanie brzmiało: „Skoro dzika przyroda jest wyjęta spod prawa, tylko łamiąc prawo, możemy ją ocalić”.
Zwarcia morskie 
W latach 80. Watson kontynuował krucjatę w obronie oceanów. W listopadzie 1986 roku zatopił w Rejkjawiku dwa statki Hvalur 6 i Hvalur 7, połowę islandzkiej flotywielorybniczej. Dwoje jego ludzi zniszczyło centrum wielorybnicze na lądzie – aktywiści rozbili komputery, generatory prądu, sprzęt wykorzystywany do oprawiania złowionych wielorybów. Watson podkreślał, że nie był to akt przemocy, bo nikomu nic się nie stało. Świat jednak potępił tę akcję.Watson się tym nie przejął i kroczył własną drogą. Starał się jednak raczej zastraszać i utrudniać życie tym, których uważał za szkodników i przestępców, niż dokonywać aktów sabotażu.
Do argumentów moralnych dołączył prawne. Dowodził, że atakuje jedynie tych, którzy naruszają obowiązujące przepisy, prowadząc nielegalne połowy rekinów, tuńczyków czy delfinów. Raz już, w latach 90., przesiedział w holenderskim areszcie ekstradycyjnym dwa i pół miesiąca na podstawie listu gończego wystawionego przez Norwegów, którzy zaocznie skazali go za zatopienie w roku 1992 statku wielorybniczego Nybraena stacjonującego na Lofotach. Dokonał tego razem z towarzyszką, kiedy cała załoga przebywała na lądzie na przyjęciu bożonarodzeniowym. „To nasz prezent świąteczny dla oceanu” – oznajmił. Do ekstradycji w końcu nie doszło. Norwegia nie dostarczyła na czas niezbędnych dokumentów.
Ulubionym sposobem walki Watsona z wielorybnikami były i są zwarcia morskie. Jego statki podpływały blisko do tropionych jednostek, ryzykując zderzenie. Zwykle zresztą do takich kolizji dochodziło. W 1994 r. nie wahał się ruszyć z impetem w kierunku uzbrojonego okrętu norweskiej straży wybrzeża. Bez wątpienia odwagi nie można mu odmówić. Także w głoszeniu poglądów.Watson uważa, że Ziemię powinno zamieszkiwać nie więcej niż miliard ludzi. Od obrońców środowiska oczekuje, że nie będą jedli mięsa i jego produktów ani ryb. Wstęp na jego statki mają tylko wegetarianie.
Człowiek jest wirusem 
Za swoją największą winę uważa to, że jego statki spalają ropę. „Z drugiej strony dzięki temu unieszkodliwiliśmy trochę jednostek. To nasz wkład w ochronę klimatu” – mówi w wywiadzie umieszczonym na stronie internetowej jego organizacji.
Nie wierzy korporacjom. Krytykuje też międzynarodowe organizacje ekologiczne. Uważa je za biurokratyczne machiny pełne ludzi pozbawionych odwagi i pasji, którzy chcą robić kariery. „Podziwiam tych, którzy w obronie roślin i zwierząt potrafią zaryzykować życie” – podkreśla. Jego zdaniem wieloryby są znacznie bardziej inteligentne niż ludzie. Kiedyś ich zabijanie porównał do Holokaustu.Człowieka uważa za wirusa pasożytującego na nosicielu (czyli Ziemi) i gotowego go uśmiercić.
W połowie zeszłej dekady Watson pojawił się po raz pierwszy w pobliżu Antarktydy, aby powstrzymać połowy wielorybów prowadzone przez japońskie statki. Nie miał jeszcze wtedy odpowiednio dużych, szybkich i wytrzymałych statków, aby móc wcielić w życie swoją taktykę innowacyjnych działań bezpośrednich, czyli nękania, przeszkadzania i prowokowania kolizji.
Wtedy też zaczął wywieszać na maszt piracką flagę, która stała się logo jego organizacji. Niczym piraci tropi statek, ściga, a następnie zbliża się i przystępuje do operacji. W ruch idą działka wodne, puszki ze śmierdzącymi substancjami, przedmioty blokujące stery. Dochodzi do kolizji ze statkami wielorybników. Obie strony obwiniają się o przemoc i agresję. A publiczność zwykle staje po stronie dobrego pirata ratującego masakrowane wieloryby.

Sea Shepherd Nisshin Maru 2013


Paul Watson

The Nisshin Maru has RAMMED the Steve Irwin and the Bob Barlker but bot vessels continue to hold their positions. The Bob Barker is taking on water in their engine room.

RT @miekie217: This really is war! Go go @SeaShepherd_Aus @SeaShepherdBob Take them whalers down and send them back home empty handed!! #Tweet4Whales

http://www.youtube.com/watch?v=4MrXiv4H1W0



The Nisshin Maru blasting the Steve Irwin with water cannons.
© Sea Shepherd/ Glenn Lockitch 2013

The Nisshin Maru blasting the Steve Irwin with water cannons.
© Sea Shepherd/ Glenn Lockitch 2013


Proud service in Neptune's Navy: blockade by Sea Shepherd ships in Antarctica to stop the Nisshin Maru being refuelled by the Sun Laurel. © Sea Shepherd/ Glenn Lockitch 2013


The chaos of six poaching ships against three conservation ships. ©Sea Shepherd/Glenn Lockitch 2013



The Nisshin Maru ramming the Steve Irwin.
© Sea Shepherd/Glenn Lockitch 2013



The Nisshin Maru ramming the Sun Laurel.
© Sea Shepherd/Glenn Lockitch 2013



The Nisshin Maru ramming the Bob Barker. ©Sea Shepherd / Marianna Baldo 2013


The three harpoon ships, Yushin Maru 1, 2, and 3, with the armed Japanese Coast Guard ship, the Shonan Maru 2.



The Nisshin Maru has a number of high-powered water cannons.



The Nisshin Maru moments before ramming the Steve Irwin. Photo by Eliza Muirhead/Sea Shepherd.



As the Steve had to run to avoid further damage from the Nisshin's rammings, the Bob Barker took the Steve's place at the port side of the Sun Laurel.



The Nisshin Maru blasted the Bob Barker with water cannons, and rammed them into the Sun Laurel.



The Nisshin Maru knocking out the Bob Barker's radar and masts.